Quantcast
Channel: Bijum.pl || Pielęgnacja włosów, cery. Styl życia
Viewing all 84 articles
Browse latest View live

Vita Liberata - piękna opalenizna w środku jesieni? :)

$
0
0



Jestem raczej bladą osobą. Może nie typową córką młynarza, ale jednak daleko mi do śniadej karnacji. Latem nie opalam się wcale - leżenie plackiem na plaży czy na tarasie jest totalnie nie dla mnie. Cała moja opalenizna jest skutkiem tylko i wyłącznie przebywania na słońcu, a nie przypiekania się jak kiełbaska na ruszcie. :D W tym roku jednak było z tym wyjątkowo krucho - znakomitą większość wakacji przepracowałam. W pozostałe dni natomiast nie zapominałam o filtrach - jednak zdrowie i brak konieczności okładania się kefirem przedkładam nad walory estetyczne wynikające z muśniętej słońcem skóry. Koniec końców, to lato pozostawiło mnie wyjątkowo bladą i bez koloru. 

Gdy dostałam możliwość przetestowania samoopalającego lotionu Vita Liberata, zgodziłam się bardziej z ciekawości niż z realnej potrzeby. Jest to pierwszy samoopalacz w kremie, jaki kiedykolwiek wylądował na moim  ciele. W wakacje kilkakrotnie użyłam chusteczek koloryzujących, ale jakoś nie zapałałam do nich wielką miłością. Czy polubiłam za to tę opaleniznę w tubce? 






Lotion zamknięty jest miękkiej, plastikowej tubce o pojemności 100 ml. Jest elegancka, choć ciutkę niepraktyczna - trzeba uważać podczas aplikacji, aby nie ścisnąć jej zbyt mocno. Sam produkt to rzadki, lejący się balsam w kolorze ciemnego brązu. Na uwagę zasługuje przede wszystkim skład produktu:


Aloe Barbadensis (Aloe Vera) Leaf Water*, Dihydroxyacetone***, Glycerin*, Cetearyl Alcohol, Cetyl Alcohol, Glyceryl Stearte, Panthenol**, Disodium EDTA, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter (Beuree)**, Saccharide Isomerate***, Tocopheryl, Acetate**, Cucumis Melo (Melon) Fruit Extract, Benzyl Alcohol***, Salicylic Acid***, Sorbic Acid***, Hyaluronic Acid, Vitis Vinifera (Grape) Seed Extract**, Litchi Chinensis (Lychee) Fruit Extract**, Rubus Idaeus (Raspberry) Seed Extract*, Hydrolysed Silk (Soie), Glycyrrhiza Glabra (Licorice) Extract*, Cananga Odorata Flower Oil**, CI 42090 (Blue 1 ), CI 17 200 (Red 33), CI 19140 (Yellow 5)



Jest naprawdę bardzo, bardzo ładnie. :) Już na pierwszym miejscu widzimy sok z aloesu, dalej mamy glicerynę, panthenol, masło shea, proteiny jedwabiu czy ekstrakty z owoców. Jest to niewątpliwie jeden z lepszych składów tego typu produktów, jaki widziałam. Podczas wakacji rozglądałam się za jakimś ciekawym samoopalaczem i wszystkie odstraszały mnie samą chemią w składzie. I tutaj oczywiście znajdziemy barwniki, ale o to przecież chodzi. :)

Co z działaniem? Najpierw skupimy się na tym, co wynika z początku składu - nawilżenie. Lotion naprawdę bardzo dobrze sprawuje się w tej kwestii. Spełnił wymagania mojej suchej na potęgę ostatnimi czasy skóry, za co wielki plus. 






Samoopalacz aplikowałam rękawicą, którą dostałam w zestawie. Raczej nie proponowałabym porywanie się na niego gołymi rękami, bo po prostu możemy mieć nieestetyczne plamy na dłoniach. Jakie były efekty? Skóra, jak wspomniałam, była ładnie nawilżona, rozpromieniona i delikatnie ciemniejsza. Nie był to przerysowany efekt, ale jednak zauważalny - niestety tylko dla mnie, już nie dla oka aparatu. Opalenizna utrzymywała się przez dwa - trzy mycia. Efekt można pogłębiać poprzez nakładanie preparatu częściej. 

Lotion nanosiłam zawsze na wypeelingowaną skórą, dzięki czemu ładnie i równo po niej sunął, nie pozostawiając zacieków. Efekt, jak i sama aplikacja naprawdę bardzo mi się podoba - to nie tylko dotyk słońca, ale i luksusu. ;) 







Produkt spodobał mi się na tyle, że póki co schowam go głęboko w szufladzie i odkurzę dopiero na wiosnę, kiedy będę miała okazję pochwalić się piękną opalenizną. ;) Lotion jest zdatny do użycia przez sześć miesięcy po otwarciu. 

Niewątpliwym minusem jest natomiast cena. Jest to produkt luksusowy i za tenże luksus po prostu trzeba swoje zapłacić. Jeśli jednak ktoś ceni efekt naprawdę ładnie rozpromienionej skóry i jednocześnie zwraca uwagę na składy kosmetyków - jest to na pewno produkt godny polecenia. W Polsce marka Vita Liberata dostępna jest na wyłączność w perfumeriach Sephora. Oczywiście, jak zawsze w jej wypadku warto polować na zniżki - w okresie świątecznym na pewno pojawią się kupony do sklepu online, może wiec warto podarować komuś słonce w tubce pod choinkę? :) 

Samoopalacz dostępny jest tutaj: klik. Rękawica - tutaj: klik. 


Znacie tę markę? Jak jest u Was z samoopalaczami - stosujecie je w rajstopowo - spodniowym okresie, czy zostawiacie tę przyjemność wyłącznie na ciepłe miesiące? A może jak ja dotychczas, nie aplikowałyście ich wcale? 



Mój pierwszy manicure hybrydowy! Semilac || 005 Berry Nude

$
0
0


Stało się! I ja wreszcie wciągnęłam się w coś, o czym pół blogosfery trąbki od roku. :) Dzięki mojej Kochanej Gumi, która postanowiła pozbyć się nieużywanego sprzętu, stałam się szczęśliwą posiadaczką lampy i kilku kolorków hybryd z AllePaznokcie. Postanowiłam też skorzystać ze swojej zniżki w Pigmencie i dokupiłam bazę i top Semilaca oraz swój pierwszy kolorek - Berry Nude. 







Jest dokładnie taki, jak się nazywa! Trochę jagódka, trochę nude. W każdym świetle wyglądał nieco inaczej, a ja zakochałam się w nim dokumentnie i bez reszty. :) 

Jeśli chodzi o samo wykonanie hybryd, byłam pełna podziwu dla samej siebie. Należę do tego nielicznego grona kobiet na świecie, które bez problemu zrobią równiusią kreskę eyelinerem, ale ładnie paznokci pomalować to już nie potrafią. Przynajmniej przy tradycyjnych lakierach nigdy nie udało mi się tego uczynić przyzwoicie. Z hybrydami sprawa jest o wiele prostsza - łatwiej o korektę, nie powstają zacieki, a po utwardzeniu nie ma mowy o odbitej pościeli! Pierwszy raz w życiu miałam idealnie pomalowane paznokcie własnymi siłami. :)

Lakier nosiłam trochę ponad tydzień - po tym czasie dostałam napadu stresu i zaczęłam skubać bok płytki, uszkadzając sobie lakier. Brawo ja. Nie mniej jednak nie mogę się doczekać, aż paznokcie nieco mi urosną, a naga jagódka będzie się na nich prezentować jeszcze piękniej. :) 






A Wy, często nosicie manicure hybrydowy? Wykonujecie go same, czy może odwiedzacie kosmetyczkę? Koniecznie dajcie znać, jakie są Wasze ulubione kolory! :)


Co słychać? || RECENZJA: Il Salone Milano - Szampon do włosów

$
0
0

Nie zliczę, który już raz siadam przed projektem posta z zamiarem napisania czegoś nowego. Przez miniony miesiąc starałam się naprawdę mocno, ale wciąż były ważniejsze rzeczy do robienia. Nawet teraz sklecenie pierwszych dwóch zdań zajęło mi dobre 20 minut, a w międzyczasie zdążyłam powiesić pranie, opłacić rachunek za prąd i przeczytać trzy inne wpisy... 

Grudzień w blogosferze minął aktywnie - wiele z Was brało udział w projekcie Blogmas, dzieliłyście się swoimi pomysłami na prezenty czy na idealne pierniczki, część rozpoczęło już podsumowania i refleksje nad minionym rokiem. Listą czytelniczą zawładnęli ulubieńcy roku, zestawienia najpopularniejszych wpisów czy wesołe życzenia. U mnie ten miesiąc minął tak intensywnie, że niestety brakło mi czasu na pisanie i na wiele innych przyjemności, Zmagałam się także z permanentnym zmęczeniem, którym nie chciałam Was zarażać. Na szczęście w święta podładowałam nieco baterie i mam nadzieję, że w Nowym Roku będziemy się spotykać nieco częściej. :) 





Tymczasem zapraszam Was na pierwszą od wieków recenzję. Dziś opowiem Wam nieco o szamponie, którego producent nazywa legendarnym i mitycznym... 

Il Salone Milano to marka, której rozkwit przypadł na lata 80. ubiegłego wieku. Ponoć wtedy produktów tych używał każdy szanujący się fryzjer we Włoszech, a niedługo później w całej Europie. Sama usłyszałam o niej dopiero w chwili otrzymania propozycji testów. Zgodziłam się z czystej ciekawości. Profesjonalne produkty mają to do siebie, że albo się je kocha, albo nienawidzi - niektóre nich faktycznie działają cuda, a inne spisują się po wielokroć gorzej niż najtańsze kosmetyki z sieciówek. Jesteście ciekawe, jak jest w tym przypadku? 


Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Sodium Chloride, Parfum, Cocamidopropyl Betaine, Cocamide Dea, Imidazolidinyl Urea, Phenoxyethanol, Polyquaterninum-7, Propylene Glycol, Ethylparaben, Methylparaben, Lactose, Propylparaben, Citric Acid, Lactis Proteinum, Sodium Benzoate, Magnesium Nitrate, Methylchloroisothiazolinone, Magnesium Chloride, Methylisothiazoline



Przeciętnie, średnio, na pewno nie mitycznie. Skład nie powala, podobnie zapach - jest nieco mdławy, taki typowo kosmetyczny. Mnie nie porwał, choć pewnie znajdą się osoby, które go polubią. Szampon dość dobrze się pieni i łatwo spłukuje, ale po entym użyciu z rzędu obciąża włosy. W moim wypadku jestem w stanie go używać 4-5 dni z rzędu, potem potrzebuję czegoś mocniejszego. Na szczęście nie ma problemów z domyciem olei.





Atutem tego produktu jest bez wątpienia opakowanie. Solidny, gruby plastik i pompka to rzecz, która gwarantuje wygodne użytkowanie. Dozownik aplikuje odpowiednią ilość produktu i sprawia, że szampon jest jeszcze bardziej wydajny. 

1000 ml szamponu kosztuje ok 45 złotych. Brzmi groźnie, ale jeśli przeliczymy kwotę na ilość miesięcy, na jaką starczy nam produkt to nie jest już tak źle. Czy polecam? I tak i nie. Myślę, że jest to dobry produkt do domu - można go spokojnie postawić w łazience do użytku ogólnego i na pewno zostanie tam na długie miesiące. Zapach nie odstraszy mężczyzn, a dzięki dozownikowi poradzą sobie z nim i dzieci. Na pewno nie jest to jednak szampon, który poleciłabym dla osoby dbającej o włosy. Niczym szczególnym się nie wyróżnia, na co więc komuś litr przeciętnego szamponu? 






Produkty Il Salone Milano od niedawna można znaleźć w Rossmannie. Miałyście już okazje je testować? Kusiły Was ze sklepowej półki, czy kompletnie nie zwróciłyście na nie uwagi?
Szampon dostaje ode mnie mocną trójkę - jak jest z odżywką? O tym będzie następnym razem - po takiej przerwie muszę sobie dawkować przyjemności, bo coś czuję, że mogłabym nie dojechać do pracy. ;) 

Ściskam Was mocno i poświątecznie! <3 

RECENZJA: Il Salone Milano - Balsam do włosów normalnych i suchych

$
0
0

Jak się macie dzień przed Sylwestrem? Kreacje przygotowane, makijaże i fryzury wybrane? A może macie zamiar spędzić tę jedyną noc w roku w niekonwencjonalny sposób i szałowe sukienki nie są Wam potrzebne? :) My Sylwestra spędzimy w gronie znajomych, choć jeśli mam być szczera... no dobra, może nie wypada mówić o tym, jak bardzo chce mi się leżeć i nic nie robić. ;) 

Dziś pora na prawdopodobnie ostatni post w tym roku, czyli rozliczenie się z drugim komponentem zestawu profesjonalnych, fryzjerskich kosmetyków Il Salone. Moją opinię o szamponie możecie przeczytać w poprzednim wpisie, tymczasem dziś zapraszam na recenzję epickiej odżywki. 






Balsam prezentuje się równie dobrze, co szampon. Porządny, gruby plastik i estetyczna szata graficzna to niestety nie wszystko. O ile w przypadku szamponu aplikacja jest bardzo wygodna dzięki dozownikowi, tak tutaj sprawa ma się już nieco gorzej. Butelka jest dość nieporęczna, a co najgorsze - naprawdę trudno wydobyć z niej produkt, nawet, jeśli jest go jeszcze całkiem sporo. Mimo lejącej się konsystencji balsam nie chce wypływać z opakowania, co zmusza nas do trzepania, ściskania i kombinowania.

Miałam nadzieję, że produkty profesjonalne spiszą się naprawdę dobrze. Liczyłam na idealnie dociążone, gładkie i miękkie włosy jak po wizycie u specjalisty (nawet kosztem świeżości włosów dnia następnego). Nie łudziłam się przy tym, że trafię na kosmetyk typowo regenerujący - ale naprawdę wolałabym mieć już w składzie same silikony, niż... nic? 


Aqua, Propylene Glycol, Cetearyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Myristyl Alcohol, Parfum, Imidazolidinyl Urea, Citric Acid, Phenoxyethnol, Polyquaternium-7, Etylparaben, Methylparaben, Propylparaben, Lactose, Lactis Proteninum, Sodium Benzonate






Można by wymagać więcej od odżywki, której 500 ml kosztuje około 30 złotych, prawda? W składzie mamy nawilżający alkohol, emolient, gdzieś tam po zapachu - pochodną mocznika i proteiny mleczne. 

Balsam spisał się słabo nawet na moich krótkich, zdrowych i mało wymagających włosach. Użyty solo powodował lekki puch i niedociążenie, bez względu na pogodę. Dobrze spisywała się jedynie do emulgowania oleju czy nałożona właśnie po olejowaniu, ale i wtedy nie zachwycała szczególnie mocno. Porównując ją nawet do wszystkim znanych Kallosów wypada po prostu blado, zwłaszcza biorąc pod uwagę relację cena-jakość... 

Wydaję mi się, że odżywka ma prawo się spisać na włosach naprawdę niskoporowatych, gładkich i lejących. Wtedy może lekko nadać im objętości i delikatnie nawilżyć, ale.. ale nie wydaje mi się, żeby był to produkt warty zachodu. ;) 





Miałyście okazję ją testować? Koniecznie podzielcie się swoją opinią! Ja tymczasem postaram się dodać jeszcze jeden post przed Nowym Rokiem z podsumowaniem tego Starego... odkładam więc życzenia do ów wpisu, może to mnie zmobilizuje do szybkiego działania! :) 

Ściskam!

Produkty Il Milano otrzymałam w ramach współpracy. Fakt ten nie wpłynął na moją opinię. 

Jak minął 2015 rok?

$
0
0









Rok 2015 okazał się naprawdę przełomowy. Moje życie wywróciło się do góry nogami, a ja sama bardzo się zmieniłam. Nie przedłużając - bo post ten pewnie będzie dość długi - zapraszam Was na zbiór migawek z minionych miesięcy. Będzie dużo kolorów, będzie optymistycznie, będzie fajnie - bo to był naprawdę dobry rok, choć pełen zmian i zawirowań. :)

Od razu ostrzegam, że zdjęcia nie są ułożone według żadnego zamysłu, nie doszukujcie się więc w nich sensu. :) Będą wspomnienia i najbardziej udane chwile tego roku. :) 





1. Przeżyłam własną studniówkę, bo był to prawdziwy survival - jak tu nie wybuchnąć śmiechem na widok kuso ubranych koleżanek zmasakrowanych przez wizażystki z przypadku? :D Tak naprawdę to wcale nie było tak źle, a ja sama miałam do tego wydarzenia bardzo luźne podejście. Poszłam w pożyczonej sukience, w zrobionym przez siebie makijażu i zakręconych od bidy włosach i... bawiłam się świetnie! :)


2. Ukończyłam szkołę średnią, co samo w sobie było chyba większym osiągnięciem, niż zdanie matury. Wybrałam sobie elitarne liceum, o którym wolałabym za dużo nie wspominać. :P Było ciężko, ale teraz zaczynam doceniać akademicki poziom chemii czy niestworzone wymysły pani od matematyki.






3. Zdałam maturę z nie najgorszym rezultatem. Bardzo zadowolona byłam z biologii, nieco mniej z chemii. Z matematyki śmiałam się od pierwszej chwili, gdy tylko ujrzałam arkusz...ale koniec końców było to tak dawno temu, że nawet nie pamiętam, czy był to śmiech z przerażenia czy z rozbawienia. :D I wiecie co, naprawdę matura to bzdura. Kupa nerwówki po nic, o dziwo mnie większy stres ominął, a moja postawa zadziwiała mnie samą. 

4. Zaczęłam pracować. Dokładnie dzień po ostatniej maturze z polskiego. Pracuję wciąż, choć już w innym miejscu niż w maju. Bywa naprawdę ciężko, ale jestem z siebie dumna. Mając 19 lat potrafię się utrzymać, godzę studia z pracą i jakoś daję sobie radę. 






5. Wyprowadziłam się, trzy dni po ostatniej maturze. Dokładniej to dwa razy w ciągu tych trzech dni - raz z bursy, a drugi raz do mieszkania. Najpierw wynajmowałam kawalerkę z siostrą Kochanego, od lipca opłacam swój pokoik na Salwatorze. Choć czasami czuję się samotna, koniec końców jest mi tutaj naprawdę dobrze. Ciekawostka - jest to pierwsze pomieszczenie, w którym mieszkam całkiem sama. :p  

6. Dostałam się na studia. Najbardziej hipsterskie w całym Krakowie, bo jak inaczej nazwać kierunek na którym są - uwaga uwaga  - cztery osoby? Serio. Pozdrawiam, bioinformatyka.  


7.  Pokochałam siebie. Jakkolwiek durnie i patetycznie to nie brzmi, tak właśnie jest. Wyzbyłam się kompleksów, zaczęłam bardziej wierzyć w siebie. Akceptuję swoje ciało i jest mi ze sobą dobrze. Przestałam patrzeć z zazdrością na inne kobiety, porównywać się i zadręczać, szukać sobie nowych wad i niedoskonałości. Kilka lat temu było to zupełnie nie do pomyślenia





8.  Spędziłam rok z moim Ukochanym, i choć w 2015 zmieniło się niemal wszystko, nie zmieniła się ta najważniejsza rzecz - wciąż jesteśmy dla siebie wszystkim i nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej! 

9. Oddałam cząstkę siebie, bo właśnie tym było dla mnie obcięcie włosów w ramach akcji Daj włos. Mam nadzieję, że moje pukle dobrze się sprawują, zdobiąc głowę innej Kobiety. Oby jak najszybciej przestały być jej potrzebne, a obdarowana wróciła do zdrowia! :)









 10. Zwiedziłam kilka pięknych miejsc. Choć te wakacje były bardzo pracowite, a czasu dla siebie nie miałam praktycznie wcale, udało mi się odbyć kilka pięknych wycieczek. Nasza wyprawa na rowerach do Czech - najfajniejsza przygoda życia! :) 





11. Jeszcze mocniej pokochałam góry. Zawsze uwielbiałam Tatry za ich majestat i spokój, ale w tym roku wyprawa na szlak była dla mnie jeszcze bardziej wyjątkowa. Kompletnie nie potrafię opisać swoich emocji podczas wyprawy, ale wiem jedno: w górach kocha się mocniej i docenia więcej. Świat sięga dużo dalej niż nasze problemy i troski. :)




 
 12. Zrobiłam wielki postęp w makijażu i na chwilę obecną wiem, że jest to dziedzina, w której chciałabym się doskonalić i rozwijać. Marzy mi się jakiś kurs, który dałby mi możliwość pracy z tym, co daje mi tyle frajdy... cóż, może w nadchodzącym roku. :) 


13. Zmieniłam kolor włosów, i choć zmiana nie jest drastyczna, to ja z nowym odcieniem czuję się super. :) Niedawno zrobiłam nową hennę w ciepłym odcieniu - wreszcie mam swój upragniony, ciemny, kasztanowy brąz! 


14. Poznałam kilka wspaniałych kobietek, z którymi dzielę pasje i zainteresowania. W tym roku byłam na trzech spotkaniach blogerów, osobiście poznałam także Joasię, Kasię, Kornelię, Madzię i... Eter. ;)  Gorące pozdrowienia! Nie mogę nie wspomnieć też o mojej kochanej Agniesi, z którą spędziłam wspaniały weekend w Krakowie. To już ponad półtorej roku, odkąd ta dzielna kobieta znosi moje marudzenie, narzekanie i służy mi dobrą radą prosto z serduszka - chwała jej za to! <3 

 
 

Kochani, z okazji nadchodzącego 2015 roku życzę Wam realizacji wszystkich marzeń i postanowień oraz dużo pogody ducha, wiary w siebie i innych! Kochajcie, śmiejcie się i róbcie wszystko to, co sprawia Wam radość! :) 

Ściskam mocno, szampańskiej zabawy!  
 

Henna, fryzjer, najpiękniejszy makijaż i naprawdę ciężkie życie

$
0
0



Cześć Kochani! Znów nie było mnie długo za długo. I nawet nie chodzi o to, że jestem jakaś wybitnie zmęczona czy zapracowana... po prostu od pewnego czasu dręczy mnie ogromna blogo-niemoc związana głównie z technologicznymi niedomaganiami. Chciałabym tworzyć dla Was teksty najwyższej jakości, ozdobione pięknymi zdjęciami, zawierające merytoryczną treść podaną w lekkiej formie. Brakuje mi jednak sprzętu (wciąż nie dorobiłam się własnego aparatu! :<), a gdy już dorwę lustrzankę Kochanego, to zwyczajnie nie mam czasu, lub co gorsza nastroju na zabawę. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, jak ciężko mi zachować lekkie pióro po całym dniu w pracy czy na uczelni, a nie chcę Wam wciskać smutów. Bo ostatnimi czasy byłam właśnie takim chodzącym smutem, który tylko odliczał godziny do końca kolejnego dnia. A przecież nie na tym polega życie. 

Pierwsze trzy tygodnie nowego roku przeleciały jak z bicza strzelił. Choć zdarzały się wspaniałe chwile (w końcu nie codziennie kończy się 20 lat!), to 2016 rozpoczął się niestety wyjątkowo fatalnie. Swoje już jednak odszlochałam i uważam, że to tylko początek zmian na lepsze. Pierwszą z takich zmian będzie robienie więcej tego, co kocham i co sprawia mi przyjemność. Witaj z powrotem, blogosfero! 


Jeszcze przed świętami postanowiłam zrobić nową hennę. Poprzedni, orzech laskowy od Orientany (klik) już niemal całkiem się wypłukał, a mój kolor powrócił do nieco ciemniejszej wersji naturalnego. Tym razem zdecydowałam się pomieszać dwa odcienie: 50 g karmelowego brązu i 10 g orzecha laskowego. Efekt jest fantastyczny, uwielbiam swój nowy kolor całym sercem! Od hennowania minął już miesiąc, a kolor nie wyblakł tak szybko, jak poprzedni odcień. Jestem zachwycona! 






W międzyczasie, jakoś w połowie stycznia odwiedziłam też fryzjera. Trafiłam do całkiem miłego salonu w Krakowie, gdzie za naprawdę przystępną cenę zajęła się mną kompetentna pani Sylwia. Pod ostrza poszło dosłownie 1,5 centymetra końcówek i nieco więcej z pasm przy grzywce. Po powrocie do mieszkania i tak obcięłam kolejne 3 cm przy twarzy. Nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie poprawiła. :D Fryzura odzyskała lekkość, włosy od razu lepiej się układają. :) Ostatnimi czasy bardziej też przyłożyłam się do ich pielęgnacji - macie ochotę na jakiś typowo włosowy post jak za dawnych czasów? ;) 

Niedawno zostałam także poproszona przez siostrę o wykonanie jej makijażu studniówkowego. Tzn niedawno go wykonywałam, a poproszona zostałam z pół roku temu. ;) Make up był dopieszczony w każdym calu i - ciut nieskromnie - powiem, że na żywo robił ogromne wrażenie! :) Macie ochotę na bardziej szczegółowy post na jego temat? Dajcie znać, jak podoba się Wam moja mała N. w takiej odsłonie! 





I takim oto bezładnym postem witam Was w  Nowym Roku. Szał postanowień już minął, pomału przyzwyczailiśmy się do szesnastki na końcu daty, a życie jakoś wróciło do normy po świąteczno-sylwestrowym szaleństwie. Mam jednak nadzieję, że nadal macie w sobie tę radość i zapał, który mocno wyczuwało się w powietrzu na początku stycznia. :) 

Mam dla Was przygotowane jeszcze kilka postów, które chciałabym zrealizować w najbliższym czasie, ale mówiąc szczerze, wyszłam z wprawy. Bez Was będzie ciężko, dlatego koniecznie dajcie znać, o czym poczytałybyście najchętniej! Pss, szykuje się też mały konkurs!

Ściskam i życzę pięknego 2016 roku!

Tytułowe zdjęcie pochodzi z najpiękniejszego banku zdjęć, jaki gdziekolwiek znajdziecie. Bo to  jedyny taki Rudy bank zdjęć. :) -> klik 

WŁOSY: Zima 15/16. Aktualna pielęgnacja

$
0
0




Hej! Zgodnie z obietnicami, przygotowałam wreszcie prawdziwie włosowy post jak za dawnych czasów. :) Mam nadzieję, że te z Was, które o to prosiły w komentarzach znajdą tu dla siebie coś ciekawego. :) Pierwszy raz od stuleci pokażę Wam aktualnie używane kosmetyki, poopowiadam, co zmieniło się w ciągu ostatnich tygodni i jakie mam plany na najbliższy czas. Zapraszam ja i zaprasza Mimi! :)

Zdjęcie, które widzicie powyżej jest najbardziej aktualne. Przedstawia fryzurę w nader niekorzystnym stanie, tuż po wstaniu z łóżka i rozpuszczeniu koka - stąd te ognioty, nieułożone końcówki i lekki przyliz. Widać jednak, jakie są już długie! Po wakacyjnym cięciu ledwo omiatały koniuszkami wierzch ramion. :)





Zima dla wszystkich cienkowłosych jest wyjątkowo ciężkim okresem. Jak co roku, bardzo mocno zaprzyjaźniam się na ten czas z wszelakiej maści silikonami. Tuż po myciu stosuję serum Pantene, o którym pokrótce wspominałam już tutaj - klik. Bardzo ładnie wygładza i dyscyplinuje włosy, nie da się jednak z nim przesadzić. Naprawdę super! 

Prócz lekkiego serum używam także fioletowej mgiełki Gliss Kura. Stosuję ją głównie na mokre włosy, choć czasami zdarza mi się także psiknąć po wysuszeniu. W koszyku widzicie jeszcze dwa produkty: Batiste, którego używam sporadycznie, oraz piankę Nivea. To już drugie opakowanie tego stylizatora i naprawdę bardzo ją lubię. W porównaniu do innych, drogeryjnych produktów tego typu ona wyróżnia się względnie dobrym składem i fajnym działaniem. Wgniatam ją w mokre włosy przed suszeniem, dzięki czemu na dłużej są puszyste i pełne objętości. 





Jeśli chodzi o resztę pielęgnacji, to jest naprawdę minimalistycznie. Ukochanym olejem jest obecnie Babydream fur Mama, który leje się u mnie dosłownie litrami. Używam go nie tylko na włosy, ale też do mycia twarzy i ciała. Z jego pomocą czyszczę także gąbki i pędzle po produktach kremowych. 

Jako pierwsze O najczęściej używam Balsamo Il Milano. Do niczego innego zbyt się nie nadaje, w takiej roli przynajmniej dobrze emulguje olej i przygotowuje włosy na dalsze produkty. Recenzję tego produktu mogłyście już przeczytać tutaj: klik.

Szampon, którego aktualnie używam to Alberto Balsam o zapachu malin. Kiedyś odżywka z tej serii była moim prawdziwym ulubieńcem. Jakiś czas temu postanowiłam zafundować sobie ten duet i... pożałowałam. Odżywkę zdążyłam już skończyć, bo po zmianie składów nie dość, że działa słabo, to jest potwornie niewydajna. Szampon też już pomału się kończy i na pewno więcej do niego nie wrócę. 

Po myciu używam dwóch produktów: odżywki Nivea Intense Repair lub Toksańskiej Maski z Planety Organici. Pierwszy produkt to siostra kultowej Long Repair, której akurat nie było w Rossmannie, kiedy miałam na nią ochotę. IR gości u mnie nie pierwszy raz i naprawdę bardzo ją lubię. To chyba jedyna proteinowa odżywka, której mogę używać praktycznie co każde mycie! 







Zielona Maska Toskańska firmy Planeta Organica to niekwestionowany ulubieniec i prawdziwa perełka w dzisiejszym zestawieniu. :) Moje włosy bardzo się z nią polubiły. Po zastosowaniu są mięciutkie, ale lejące i plastyczne. To małe cudo znalazło się u mnie tylko dzięki memu dzielnemu Mężczyźnie, który tym samym został bohaterem miesiąca! :D Dzięki jego ofiarności udało mi się ją dorwać na promocji dnia w Pigmencie za nieco ponad 18 złotych. Maska ma gęstą, bogatą konsystencję i bardzo nietypowy zapach. Ponadto piękna szata graficzna sprawia, że jestem zauroczona bez reszty! :)






Jak już zdążyłam wspomnieć, niedawno odwiedziłam fryzjera i skusiłam się na inny kolor henny. Nowy odcień moich włosów niesamowicie mi się podoba! :) Już troszkę stracił na intensywności, dlatego w najbliższym czasie wykonam go raz jeszcze. Mieszanka, jakiej użyłam to 50 g Henny Orientana Karmelowy Brąz i 10 g (próbka) Orzecha laskowego (efekty po 50 g czystego Orzecha Laskowego - klik). To dokładnie taki ciepły, kasztanowy brąz, jaki marzył mi się od lat. :) Zmiana nie jest wielka, kolor wygląda bardzo naturalnie, a odrost jest praktycznie niewidoczny. Brzmi jak bajka, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że to jednak prawda. ;) Wciąż łapię się na tym, że przechodząc koło lustra kręcę głową, żeby sprawdzić, czy kosmyki nadal tak cudownie mienią się miedzianym blaskiem. Rzecz jasna zdjęcia nie oddają tego nawet w połowie. :c

Co planuję na najbliższe tygodnie? Wciąż podtrzymuje plan zapuszczania, co nie oznacza, że nie lubię się w takiej długości. ;) Dzielnie pomaga mi w tym Joanna Rzepa wcierana po każdym myciu. Oprócz niej miałam jeszcze jednego pomocnika, o nim jednak przeczytacie w następnym poście. Będzie też konkurs! 





Koniecznie dajcie też znać, jeśli macie ochotę na podobny post o pielęgnacji twarzy (ostatni - klik) czy kolorówce, po którą najchętniej sięgam w codziennym makijażu. :) 

Ściskam cieplutko, a wszystkim Studentom życzę owocnej, bezstresowej sesji! :)


Bio-Selen + Cynk - efekty kuracji + KONKURS :)

$
0
0


Jeszcze w październiku (tutaj) pisałam Wam o moich nowych, niespotykanych dotąd problemach ze skórą. Mieszana, przetłuszczająca się dotychczas cera zaczęła się nieprawdopodobnie przesuszać, do tego całe ciało aż wołało o porządne kremowanie. Podobnie sprawia miała się z włosami: okropnie leciały głowy i traciły nawilżenie w ekspresowym tempie. 




Wtedy też przedsięwzięłam plan intensywnej pielęgnacji opartej przede wszystkim na nawilżaniu i natłuszczaniu skóry, wspartej przez suplement Bio-Selen + cynk. Balsamowanie o dziwo weszło mi w nawyk, za co ciało dość szybko się odwdzięczyło. Zużyłam dwa opakowania kremu do stóp Evree i jeden z Fuss Wohl, prawie dwa balsamy (Balea i Eveline) i pół masełka do ust Tisane. Normalnie taka ilość starczyłaby mi na rok. ;) 

Ku mojej wielkiej uldze, udało mi się także zahamować wypadanie włosów. Robotę odwaliła niewątpliwie Joanna Rzepa, która już nie pierwszy raz uratowała mnie od doszczętnego wylinienia. Mam ogromne szczęście że działa na mnie tak tani i ogólnodostępny produkt. :) Jako ciekawostkę także dodam, iż obecnie moje włosy mierzą 42 cm. Biorąc pod uwagę niedawne cięcie, od października (czyli w trakcie stosowania kuracji) urosły jakieś 6 cm. :)

Jedynie paznokcie nie poprawiły się w zadowalającym stopniu. Chyba po prostu takie już są i na ich giętkość nie wpływa w żaden sposób aktualna kondycja organizmu. Na szczęście odkąd zaczęłam robić sobie manicure hybrydowy, nie jest to już aż taki problem.





Bez wątpienia mogę stwierdzić, że swoje trzy grosze dołożyła tutaj suplementacja od wewnątrz. Nie ma sensu testować takich preparatów samodzielnie, bo nie są one stworzone po to, aby zastępowały w jakikolwiek sposób inne produkty, czy to żywieniowe, czy kosmetyczne. Służą wzmocnieniu organizmu, uzupełnieniu ewentualnych braków, ale nie można oczekiwać, że po łyknięciu 30 tabletek wszystkie problemy znikną jak ręką odjął. Jestem jednak niemal całkowicie pewna, że moja nad podziw wysoka odporność to zasługa właśnie po części Bio-Selenu - w tę jesień i zimę nie zachorowałam ani razu. Kilka razy co prawda czułam, że coś mnie rozbiera, ale ani razu nie miałam gorączki, poważniejszego kataru czy bólu gardła. Dodam, że nie stosowałam żadnych specyfików w rodzaju popularnych Gripexów. ;) 

Podobnie sprawa ma się z włosami - Rzepa faktycznie hamowała ich wypadanie, ale nigdy wcześniej aż tak mocno nie wpłynęła na ich wzrost. Zauważyłam także, że paznokcie - choć nadal kruche i giętkie - rosną o wiele szybciej. 

Suplement stosowałam przez okres od października do połowy stycznia, robiąc około dwu i pół tygodniową przerwę między jednym, a drugim opakowaniem. Podsumowując efekty kuracji, jestem naprawdę zadowolona! Najbardziej ucieszyła mnie wysoka odporność. W mojej obecnej pracy stykam się z absolutnie wszystkimi zarazkami tego świata i nawet w sezonie szalejącej grypy byłam zdrowa. W poprzednich latach zawsze dopadało mnie jakieś jesienno-zimowe choróbsko, w tym roku na szczęście obyło się bez wizyt u lekarza i łykania dodatkowych leków. 






O polityce Pharma Nord oraz właściwościach tego konkretnego suplementu pisałam Wam już szerzej w TUTAJ, serdecznie więc odsyłam Was do tego wpisu. Tam dowiecie się więcej o tym, dlaczego zaufałam tej firmie i za co konkretnie odpowiedzialny jest selen i cynk... a tymczasem zapraszam na konkurs. :) Do wygrania będą trzy komplety dwumiesięcznej kuracji Bio-Selenem. Myślę, że taka dodatkowa dawka bezpiecznych i przebadanych minerałów przyda się każdemu, zwłaszcza przy tej niesprzyjającej pogodzie za oknem. :)

Regulamin konkursu z Pharma Nord:

1. Sponsorem konkursu jest producent suplementu Pharma Nord. 
2. Wysyłka nagrody możliwa jest na terenie Polski i odpowiada za nią sponsor konkursu. 
3. Aby wziąć udział w konkursie, należy wypełnić formularz zamieszczony niżej.
4. Spośród zamieszczonych odpowiedzi wybiorę trzy najciekawsze, najzabawniejsze lub najbardziej zaskakujące. Z laureatami skontaktuję się mailowo, a ich dane do wysyłki przekażę producentowi. 
5. Odpowiedzi można przesyłać od dzisiaj, tj 02.02.2016 do 16.02.2016 r.
6. Zwycięscy zostaną ogłoszeni w ciągu dwóch tygodni od daty zakończenia konkursu w osobnym poście. Skontaktuję się także z nimi drogą mailową, a na odpowiedź będę czekała 5 dni. 









Zapraszam do zabawy! :)

CERA: Zima 2015/16 || Aktualna pielęgnacja: Nivea, Babydream, Ziaja

$
0
0





Dziś pora uaktualnić nieco informacje z poprzedniego posta o podobnej tematyce, który pojawił się pod koniec września -> tutaj. Od tamtej pory sporo się zmieniło, odkryłam parę nowych perełek, zmieniłam też sposób oczyszczania cery. Myślę, że warto o tym wspomnieć. :) Ponadto potrzebuję też takiego posta-odnośnika, aby uniknąć powielania tych samych informacji w kolejnych wpisach. Tak, tak - mam zamiar pisać do Was częściej, niż dwa razy w miesiącu. :) Mam szczerą nadzieję, że tym razem się uda! 

Moja pielęgnacja wciąż jest bardzo ostrożna. Nadal śnią mi się po nocach koszmary, jakie przeżywałam podczas kilkumiesięcznego ataku atopii na skórze powiek (o tym też wspomniałam tutaj) i bardzo chciałabym uniknąć tego w przyszłości. Niestety nadal nie mam pojęcia, co konkretnie wywołało u mnie taką reakcję: stres, przemęczenie, nowy tusz do rzęs czy może jakiś konkretny składnik? Pewnie już się nie dowiem, choć wolę żyć w niewiedzy, niż nabawić się tego raz jeszcze. Dlatego też do wszystkich nowości podchodzę trochę jak pies do jeża.





Mimo to od września pojawiło się naprawdę sporo nowych produktów. Obecnie nie nękają mnie już atopowe zmiany, mam natomiast problem z utrzymaniem nawilżenia. Wystarczy, że na jedną noc zapomnę o grubej kołderce z kremu, a rano budzę się z twarzą suchą jak papier. Jest to dla mnie naprawdę duże zaskoczenie, dotychczas bowiem kremowałam się bardziej z przyzwoitości niż realnej potrzeby. Obecnie moja skóra, zwłaszcza pod oczami, wprost woła o gęste i treściwe kremy. W przeciwnym razie uwidaczniają się pierwsze zmarszczki (olaboga, ile ja mam lat!), pojawia się uczucie ściągnięcia i przesuszenia. 

Właśnie zaczynam pisać tę część posta po raz drug. Za pierwszym razem wyszedł mi taki nieprawdopodobny tasiemiec, że chyba nikt nie byłby w stanie tego przełknąć. Tym razem postaram się ograniczyć do naprawdę niezbędnych informacji, a jeśli coś szczególnie Was zaciekawiło, koniecznie dajcie znać w komentarzach! :) 





Nawilżanie i natłuszczanie


Opieram na czterech, genialnych produktach (co tam robi balsam po golenia dla mężczyzn? Już wyjaśniam). Dwa z nich towarzyszą mi rankiem, a dwa wieczorem. W zależności od tego, czego potrzebuje moja skóra danego dnia, występują tutaj małe roszady:

  • na noc - najpierw nakładam krem redukujący przebarwienia Dermacos w strategicznych miejscach, czyli na brodzie, w okolicach ust i na skroniach. To tutaj mam najwięcej niesympatycznych pozostałości po wypryskach. Po momencie, kiedy Dermacos się wchłonie, nakładam krem Babydream MED -  moje odkrycie wszech czasów. :) O nim koniecznie muszę Wam jeszcze wspomnieć.
    W wyjątkowo suche dni wspomagam się maścią z witaminą A. Nakładam ją głownie na okolice brwi (tutaj przesuszam się okrutnie!), skrzydełka nosa czy środek czoła.

  • na dzień, na przemytą micelem skórę nakładam znów krem Babydream, a gdy się wchłonie - balsam po goleniu Nivea Sensitive for Men. Swego czasu było o nim bardzo głośno na urodowym youtubie, myślę więc, że większość z Was o nim słyszała. Genialnie sprawdza się w roli bazy pod makijaż. W dni, kiedy się spieszę lub kiedy cera ma się wyjątkowo dobrze, zastępuje mi on także krem na dzień. Podkłady trzymają się na nim genialnie. :)






Jeśli chodzi o pielęgnację skóry pod oczami, to tutaj muszę się wyjątkowo mocno przykładać jak na moje młode lata. W tych rejonach momentalnie widać oznaki przesuszenia, odwodnienia i zmęczenia. Na dzień i na noc stosuję krem przeciwzmarszczkowy Pharmaceris z serii A do skóry atopowej. Spisuje się naprawdę nieźle, choć nie nawilża i nie ujędrnia skóry tak mocno, jakbym sobie tego życzyła. 

Co dwa, trzy dni na noc nakładam grubszą warstwę maski z ceramidami Ziaja. Ten produkt jest już ze mną niespełna pół roku i naprawdę nie wyobrażam sobie funkcjonowania bez niego. :) 



Demakijaż


Tutaj także stosuję duet, chociaż ani do jednego, ani do drugiego produktu nie jestem szczególnie przywiązana. Cięższy makijaż zmywam żelem micelarnym Vis Plantis. Gdy danego dnia nie miałam na sobie zastygającego podkładu czy wodoodpornego eyelinera używam wody micelarnej Ziaja. Nią także przemywam twarz rano. 






Oczyszczanie


Tutaj ogromna nowość - łagodząca pianka oczyszczająca Nivea. Potrzebowałam na zabój czegoś delikatnego do mycia, a nie miałam czasu na bieganie po aptekach i drogeriach. Był to najsensowniejszy produkt, jaki znalazłam na kosmetycznym dziale Tesco i... nie zawiodłam się, a nawet mile zaskoczyłam. :) Pianką myję twarz codziennie rano i wieczorem, często mieszam ją z oliwką Babydream fur Mama.

W roli peelingu niezawodna pasta oczyszczająca Ziaja - Liście Manuka. Co prawda jest to zdzierak z gatunku tych mocnych i agresywnych, ale użyty lekką ręką nie masakruje moich nadwrażliwych naczynek. Podczas peelingu skupiam się przede wszystkim na nosie i czole, gdzie w największej ilości występują suche skórki. Pastę zawsze nanoszę na czystą skórę pokrytą oliwką. 






I tutaj kolejna nowość: od kilku tygodni całkiem zrezygnowałam z używania tradycyjnego ręcznika do twarzy. W tej roli używam ręcznika papierowego - jest delikatniejszy i bardziej higieniczny. Odkąd go stosuję zauważyłam, że cera jest jakby spokojniejsza, pojawia się też zdecydowanie mniej wyprysków. 






Zadania specjalne


Wciąż zdarza się, że na mojej twarzy pojawiają się wielkie, paskudne wypryski. Najlepiej zdusić je już w zarodku. Na taką kwitnącą zmianę staram się jak najszybciej nałożyć olejek z drzewa herbacianego, a tuż po nim niezawodną od lat pastę cynkową. 

Bardzo ciekawym produktem jest tonik w sprayu Silver Touch. Dzięki jonom srebra działa antybakteryjnie i odkażająco. Zawiera także łagodzącą alatoninę. Pryskam nim twarz niemal codziennie przed nałożeniem kremu na wieczór, a także rano, po zrobieniu makijażu. W tej roli sprawdza się jak typowy fixer - zdejmuje z twarzy pudrowość i leciutko scala ze sobą warstwy kosmetyków. 


Jak wygląda Wasza zimowa pielęgnacja? A może któryś z opisanych przeze mnie kosmetyków szczególnie Was zainteresował? Koniecznie napiszcie mi, jacy są Wasze zimowe niezbędniki! :)





P.S

Niestety, te śmieszne fale nie są wynikiem nieinwazyjnych metod kręcenia na ręcznik papierowy, jak to kombinowały dziewczyny na facebooku. :P Muszę się Wam do czegoś przyznać - ostatnio przeżywam dość intensywny romans z lokówką. Nic na to jednak nie poradzę, że przy tej długości po prostu nie jestem w stanie ich sensownie zakręcić używając mniej drastycznych metod. Na szczęście wczoraj doszła do mnie mała przesyłka z Gobli.pl, która - mam nadzieję - uchroni moje biedne włoski przed piekielną temperaturą rozgrzanej lokówki. ;)


Ściskam! Szczęśliwcom, którzy są już po sesji - szczerze zazdroszczę i gratuluję - a tym, którzy tak jak ja dopiero zaczynają swoje zmagania życzę dużo zapału! :)

Fiolet i złoto - wieczorowy makijaż dla niebieskich oczu

$
0
0





Nie wiem, jak to się stało, że dopiero teraz publikuję dla Was tego posta! Dziś pokażę Wam z bliska studniówkowy makijaż siostry, który mignął Wam już w którymś z poprzednich wpisów oraz na facebooku. Prosiło o niego kilka osób, tymczasem ja przeciągnęłam go aż do ostatek. Sezon studniówkowy już w sumie się skończył (oprócz Natalii miałam przyjemność malować jeszcze trzy inne ślicznotki <3), a do ślubnego jeszcze daleko... Mam jednak nadzieję, że ktoś zainspiruje się tym makijażem i wykorzysta go na własny użytek. :)

Niestety, nie miałam dostatecznie dużo czasu, żeby przygotować tutorial krok po kroku. Umówmy się też, że światło o godzinie 16 w styczniu nie sprzyja jakimkolwiek fotografiom bez studyjnego oświetlenia... Nie mniej jednak, mam nadzieję, że zdjęcia zainspirują Was do własnych wariacji na temat złota i fioletu. ;) 





Połączenie złota z bardzo ciepłym odcieniem fioletu na górnej powiece piękne podkreśli niebieską, ale i zieloną tęczówkę. Trzeba jednak uważać, jeśli mamy mocno ukrwione gałki oczne, lub jeśli nasze oczy szybko męczą się w balowym oświetleniu. Wtedy ciepłe barwy niepotrzebnie podkreślą zaczerwienienie. 

Cieniowanie powiek wykonałam głównie czekoladową paletką I heart Chocolate, wspomagając się przy tym cudownym, głębokim i bardzo moim fioletem z Kobo w kolorze Aubergine. Gwiazda programu, czyli bajecznie mieniące się złoto to niesamowity cień foliowy Rose Gold, także od MUR. Efekt, jaki daje jest naprawdę przepiękny! Jeśli jesteście kosmetycznymi srokami, a jeszcze nie macie tych perełek... wiedzcie, jak wiele Was omija. :D Sama poluję na odcień Magneficent Copper, ale w drogerii wciąż jest wyprzedany. :< 




Lista użytych kosmetyków:

  • Baza: Ingrid Make Up Base, zielona baza matująca
  • Podkład: Bourjois, Healthy Mix nr 51
  • Puder: Ben Nye, Cameo
  • Korektor: Collection Lasting Perfection nr 1 (także jako baza pod cienie) + Eveline Art Scenic nr 04
  • Konturowanie: Joko, Podkład Smooth & Light J144 Rich tan (dużo ciemniejszy od HM) + Bahama Mama
  • Róż: Joko, 04 ( Chyba, mam tylko wkład bez opakowania :<)
  • Rozświetlacz: Lovley, Gold Shimmer
  • Brwi: Kobo, cienie do brwi + żel Essence
  • Eyeliner: Maybelline, Gel eyeliner
  • Usta: Golden Rose, Dream Lips Liner 505 + Bourjois, Rouge Edition Velvet 09
  • Rzęsy: Essence, Maximum Definition + kępki Killys

Jeśli któryś produkt wyjątkowo Was zainteresował, koniecznie wspomnijcie o tym w komentarzu. :)






Powiedzmy sobie szczere... na takich oczach wszystko samo się broni. :D

Jak wyglądał Wasz studniówkowy makijaż? Wykonałyście go same, czy oddałyście się w ręce specjalistki? 

Ściskam!  

Jak nie dać się przesileniu? Wasze sposoby + wyniki konkursu :)

$
0
0

Znów nadszedł ten paskudny czas pomiędzy. Wczoraj wiosna, dzisiaj zima, a pojutrze to już zależy od godziny. Sama nie mogę doczekać się prawdziwego ciepełka i po dziurki w nosie mam paskudnego krakowskiego deszczu ze śniegiem i smogiem. :< Dziś więc podzielę się Waszymi sposobami na taką pluchę. :) Zaczerpnięte są one oczywiście z konkursowego formularzu. Pytanie brzmiało Jakie są Wasze babcine sposoby na podwyższenie odporności? 




Agnieszka czerpie z babcinych mądrości pełnymi garściami. Jej sposoby na zdrową zimę to przede wszystkim picie czystka oraz ciepłej wody z miodem na czczo. Drugiego sposobu nigdy nie praktykowałam, ale chyba warto zacząć! :) Ponadto radzi nam dodawać dużo czosnku i cebuli do codziennych potraw - trudno się nie zgodzić, wszak oba te śmierdzielki znalazły się na amerykańskiej liście superfoods, razem z nasionkami chia i innymi egzotycznie brzmiącymi wynalazkami. Lubicie czosnek i cebulę, czy tak jak ja - nie jecie, bo nie możecie potem znieść swego wyziewu? :P Argument o myciu zębów po posiłku mnie nie przekonuje - ten krótki czas między jedzeniem a szczotkowaniem to dla mnie katorga, dlatego czosnek i cebulę zniosę tylko w ilościach śladowych. :< 

Martene zdradziła nam przepis na swój syrop wzmacniający. Oto i receptura ;)

-pokrojony imbir (ok. szklanki)
-pokrojony czosnek (ok. szklanki)
-sok z cytryn (aby przykrył imbir i czosnek)
-3 łyżki miodu
Wszystko mieszam razem w słoiku i od stawiam do lodówki na 3 dni, po czym odsączam płyn i piję łyżkę dziennie (oczywiście przechowując w lodówce).


Zdaje mi się, że to ulepszona wersja syropu czosnkowego mojej babci, które notabene był dla mnie nie do przełknięcia. Tak samo syrop z cukru i cebuli - nigdy nie mogłam się do niego przekonać. :< Martene ponadto przekonuje nas - znów - do używania duużej ilości czosnku, domowego soku z aronii i picia po łyżce oleju lnianego lub z wiesiołka dziennie. Tej ostatniej metody też za nic w świecie nie potrafię wprowadzić - jaka ze mnie będzie kiedyś babcia?!  :< 


Joanna M. także regularnie pije czystek, zwróciła też uwagę na bardzo ważną rzecz, a mianowicie... wietrzenie pomieszczeń i nieprzegrzewanie mieszkania. ;) Faktycznie, na pewno bardziej na zdrowie wyjdzie nam przespanie się przy rozszczelnionym oknie, niż w sypialni z zatęchłym, przepełnionym kurzem i bakteriami powietrzem. 


Basia to kolejna fanka czosnku! Pomału zaczynam czuć się wykluczona. ;) Jako kolejna osoba radzi nam także wykorzystywanie imbiru - tym razem jako dodatek do herbaty. Lubicie jego smak? Mnie odpycha podobnie jak czosnek czy cebula, nie lubię takich intensywnych smaków. :< 


Anna za to do herbaty dodaje miodu, cytryny i goździków - moje połączenie! W końcu mogę z kimś przybić piątkę. ;) Przypomina nam też o starym i poczciwym mleku z czosnkiem (nie będę już mówić, co myślę na temat takich wariacji... niestety, wolę mleko z kakałkiem ;c). Jako pierwsza zwraca też uwagę na to, jak ważna dla naszego zdrowia jest regularna aktywność fizyczna! Niestety, i ja należę do grona sezonowych kanapowców - gdy tylko temperatura spada poniżej 15 stopni, mam ogromny problem, żeby zmobilizować się do jakiegokolwiek ruchu na świeżym powietrzu. 

Katarzyna ze smakiem i sentymentem wcina... kanapki z masłem i cebulą. Podzieliła się też z nami wspomnieniem tego, jak ów kanapki były przygotowywane. Babcie powinny zdecydowanie częściej odwiedzać biuro patentów!

Najbardziej zadziwiał mnie zawsze sposób w jaki babcia szykowała te kanapki. Mianowicie babcia pajdę chleba posmarowaną masłem dociskała do deski, na której znajdowała się grubo pokrojona cebula. W ten sposób cebulka pięknie osadzała się na kanapce i nie spadała podczas jedzenia.


 Joasiaczek znów zaleca nam jedzenie czosnku.. zgodnie z przekazem babci, aż trzy ząbki! Takiej dawki bym nie zniosła, ale sos czosnkowy, o którym Asia wspomina, sama chętnie dodaję do najróżniejszych dań i wcinam ze smakiem. :) 

Emila stworzyła dla nas prawdziwy elaborat! Podzieliła się mądrościami babci i dziadka i ich ulubionymi sposobami na uodparnianie nie tylko siebie, ale i wnuków. ;) Same przeczytajcie! 

Tym co pamiętam najbardziej z babcinej wsi, jest masa miodu. Zdrowotny propolis przydawał się wiele razy w leczeniu grypy, przeziębienia, aft czy gronkowca (i wiele więcej zastosowań).
Kolejnym było oczywiście picie ciepłego mleka z miodem i wyciśniętym czosnkiem (akurat tego przepisu szczerze nienawidzę).
Wszelkie ziółka, herbatki i nalewki z czego tylko możliwe: pokrzywa,mięta, zmielony len (na przykład na niestrawności), żurawiny, mniszek lekarski, buraki, bursztyny, aronia, poziomka, lipa, czarny bez.
Dziadek robił cuda z cebuli prosto z ogrodu. Syropy, nalewki czy miody. Pamiętam jak babcia specjalnie latem wrzucała mnie w pokrzywy żeby mnie pogryzły. Podobno też miało mnie to wzmocnić :P
O właśnie! Aloes. Wiele razy miąższ aloesu pomógł mi w wyleczeniu przeziębienia.
W zasadzie, wszystko czego używaliśmy, było z ogrodu. Okłady z liści kapusty na opuchlizny, z aloesu czy babki lancetowatej na rany.
Ostatnim hitem mojego dziadka jest woda brzozowa. Pije ją, wsmarowuje w skórę głowy, nawet się w niej kąpie a wnukom daje na trądzik.
Ale i tak, moim ulubieńcem był i jest dżem malinowy. Czysta radość i wybawienie na zimowe przeziębienia. 
 


Najbardziej rozśmieszył mnie fragment z wrzucaniem w pokrzywy. ;) Pamiętam, że na wsi mojej babci mieszkała pewna starsza Pani, która codziennie wieczorem na wiosnę szła w pola... okładać się pokrzywami. Ponoć sposób ten praktykowała jeszcze za pany, a na wsi znana była jako okaz zdrowia. :) 




Pora na wyłonienie zwycięzców! Jako, że sama nie dałam sobie rady z tym trudnym zadaniem, zdałam się na ślepy los... i tym sposobem, nagroda trafia do Agnieszki, Emilii i Kasi! :) Mam nadzieję, że kuracja z cynkiem i selenem skutecznie wzmocni Wasze babcine sposoby. :) 

Wiecie co? Dokładnie za trzy dni mój blog skończy dwa lata! Jeszcze nie wiem, co dokładnie przygotuję z tej okazji, ale mam nadzieję, że wymyślę coś fajnego. ;) Aktualnie znów znalazłam się w tej paskudnej sytuacji, kiedy mam masę (masę!) pomysłów na nowy wpisy, głowa pęka od inspiracji a zeszyt od notatek, ale czasu nie mam za grosz. A jak mam już czas, to nie mam światła do zdjęć, a wtedy frustracja ma sięga zenitu. Poważnie. ;) 

Jeśli troszkę Wam brakuje mego częstego bełkotu, zapraszam na niedawno założony snapchat: bijum_blog. Tam codziennie staram się pokazać Wam coś ciekawego, bo jest to jedyne medium, na które jestem w stanie wrzucić zdjęcie okrutnej jakości zbytnio się tym nie przejmując. ;) 

Skoro już przy zdjęciach jesteśmy: dwa piękne ujęcia z dzisiejszego wpisu pochodzą, jak zawsze, z jestrudo. :) 





Co jeszcze dorzuciłybyście do tej długaśnej listy babcinych zaleceń? Z których korzystacie na co dzień, a które przerastają Was tak bardzo, jak mnie trzy ząbki czosnku? :D


Zakochana po uszy! Henna Orientana w odcieniu Karmelowy Brąz :)

$
0
0


Hej! Dziś wreszcie miałam chwilkę, żeby napisać Wam kilka słów o mojej ostatniej wielkiej miłości, czyli - bardzo nieskromnie - swoim własnym kolorze. :D Było to moje trzecie podejście do henny i bez wątpienia najbardziej udane. Poprzednie kolory możecie podejrzeć tutaj: czysty Orzech Laskowy (klik) i 50 g Orzech Laskowy + 10 g Karmelowego Brązu (klik).





Tym razem Opatrzność nade mną czuwała. W Pigmencie bowiem nie mieli ani próbek ani małej objętości Karmelowego Brązu - zamierzałam odwrócić poprzednie proporcje i dać 10 g Orzecha na 50 g Karmelu. Trochę zdesperowana, trochę wystraszona zdecydowałam się na dużą puchę ciepłego odcienia. Nieco obawiałam się marchewki na głowie, na szczęście koniec końców zostałam baaardzo pozytywnie zaskoczona. ;) 

Odcień, jaki uzyskałam, to prześliczny głęboki brąz moich marzeń. Mieniący się w słońcu na miedziany odcień, jakiego nie powstydziłaby się nawet Kasztanka Piłsudskiego. ;) Oczywiście zdjęcia nie oddają choćby krztyny uroku tego koloru, ale do tego już zdążyłam przywyknąć. :D 




Kolor wygląda naprawdę ładnie i naturalnie. Tuż po hennowaniu był rzecz jasna bardziej intensywny i miedziany, obecnie już nieco się wystudził, choć nadal bardzo mi się podoba. :) W najbliższym czasie nie będę już eksperymentować z innymi odcieniami czy mieszankami i zostanę przy czystym Karmelowym Brązie na dłużej. :) 

Co do samej kondycji włosów, to nie mam nic do dodania ;) Henna działa na nie bardzo dobrze - mniej się przetłuszczają, są takie porządniejsze i gładsze w dotyku. Wydają się też być grubsze, choć oczywiście nie jest to niesamowicie spektakularna zmiana. 

Na moje średniej długości włosy zużyłam ok 3/5 opakowania 100g. Produkty Orientana są dostępne na stronie producenta, a w Krakowie w niezawodnym Pigmencie. :) 




Na koniec muszę Wam jeszcze za coś podziękować... 26 lutego mój blog skończył dwa lata! :) Wszystko to oczywiście dzięki Wam, bo przecież nikomu przy zdrowych zmysłach nie chciałoby się pisać dwa lata w eter. Niestety nie miałam czasu na żaden jubileuszowy post, a nie chciałam też dodawać czegoś na szybko... Tak czy inaczej, z tego miejsca serdecznie dziękuję każdej mojej Czytelniczce z osobna, i tym cichym, i aktywnie komentującym. Gdy uświadamiam sobie, że za wszystkimi tymi cyferkami stoją prawdziwi ludzie, zaglądający tu dlatego, że coś ich zaciekawiło czy zainteresowało... aż brak mi słów. :) Dziękuję! Mam nadzieję, że zbliżająca się wiosna pozwoli mi zreperować swoje piśmiennicze statystyki i częściej będziecie miały powody, aby mnie tutaj odwiedzać. :) 

Ściskam Was wszystkie gorąco! :)
Kasztanowa A. 

Curl me soft, please! || Schwarzkopf Osis+ i mój sposób na względnie trwałe loki

$
0
0




Wiecie, jak uwielbiam loki. Od dwóch lat płaczę Wam tutaj, że chciałabym mieć chociaż fale. Chociaż najmniejsze, poradziłabym sobie z nimi. Dużo dłużej natomiast kombinuję, co zrobić, aby moje uparcie nie-falowane włosy takimi się stały. Przerobiłam chyba wszystkie możliwe naturalne sposoby, a lokówka wciąż jest moją najlepszą przyjaciółką na większe wyjścia. Po cichu muszę się Wam przyznać, że czasami zdarza mi się po nią sięgnąć od tak - żeby mieć się czym cieszyć. Bo loki to coś, co cieszy mnie nieziemsko. ;) 

Niestety, odkąd ścięłam włosy wszystkie moje próby uzyskania wymarzonej fryzury przynosiły dość mizerne efekty. Włosy albo nie chciały kręcić się wcale (tuż po cięciu), albo kręciły się, ale bardzo szybko traciły kształt. Piękne fale trwały dosłownie przez kilkanaście minut, po czym stopniowo i zdecydowanie zbyt szybko ustępowały miejsca napuszonym pasmom. Może sprawa miałaby się lepiej, gdybym do ich utrwalenia używała lakieru, ale.. ale okropnie nie lubię takich sztywnych, suchych włosów. Pianka nie podołała takiemu wyzwaniu. 







Właśnie dlatego, kiedy odezwał się do mnie przedstawiciel sklepu fryzjerskiego Gobli.pl z propozycją współpracy, od razu zaczęłam rozglądać się nad czymś, co pomogłoby mi wreszcie cieszyć się pięknymi lokami na dłużej. Na pierwszy ogień wybrałam krem Swarzkopf Osis+ Curl Me Soft. Jest on co prawda dedykowanym osobom posiadającym loki, a nie takim, które te loki dopiero chcą wyczarować, ale mimo wszystko widziałam w nim jakiś potencjał. Co z tego wyszło? :) 


Krem nakładam na wilgotne włosy w dni, kiedy mam ochotę na kręcenie. Ma dość lejącą się konsystencję i ciężko z nim przedobrzyć. Moje włosy chłoną go niczym zwykłą odżywkę, a po wysuszeniu nie czuć usztywnienia czy przesuszenia - tutaj wielki plus. Włosy stają się jednak jakby bardziej podatne, już przy suszeniu mogę uzyskać delikatne fale, które jednak są tak nieregularne i tak niewydarzone, że szkoda nawet o nich mówić. ;) 

Po dokładnym wysuszeniu dokładam jeszcze minimalną ilość kosmetyku na przednie i wierzchnie pasma (bo po prawdzie to właśnie je kręcę najmocniej, całą resztę trzymam na lokówce dosłownie kilka sekund) i przystępuję do kręcenia. 






Loki zakręcone w ten sposób trzymają mi się dłużej, ale niestety wciąż nie ma mowy o przetrwaniu całego dnia w niezmienionym stanie. Po kilku godzinach zaczynają się rozluźniać, a do wieczora zostają tylko delikatne falki, ale przynajmniej nie puszą się przy tym jak dzikie koguty. Bez użycia tego kremu włosy po rozprostowaniu są spuszone, suche i niezadowolone, przy kręceniu z OSIS+ na szczęście unikam takiego efektu. 

Komu polecam? Na pewno osobom, które faktycznie mają loki, i to takie ze skłonnością do puszenia. Będzie to fajny krem dla tych, którym zależy bardziej na dociążeniu i dodatkowym nawilżeniu pasm. Nie jest to produkt dla osób, które oczekują mocnego utrwalenia, ale może sprawdzić się jako odżywka bez spłukiwania używana do ugniatania włosów. Jak na preparat do stylizacji ma całkiem przyzwoity skład. ;) 






Inci: Aqua, Glicerin, PVP, Dicaprylyl Carbonate, PEG 15 Dimethicone, Sodium Acrylate/Acryloyldimethyltaurate/Dimethylacrylamide Cross polymer, Octyldodecyl Stearate, Phenyl Trimethicone, Isohexadecane, Phenoxyethanol, Glyceryl Oleate, PEG-40 Hydrogenated Castor Oil, Parfum, Polysorbate 60, Panthenol, Propylene Glycol, Sorbitan Isostearate, Quaternium-80, Linalool, Glyceryl Acrylate/Acrylic Acid Copolymer, Methylisothiazolinone, Limonene, Benzyl Alcohol, alpha-Isomethyl Ionone, Citrellol, Red 40


 Oczywiście przy dłuższym stosowaniu może nadmiernie obciążać włosy, ale wtedy powinno wystarczyć umycie mocnym szamponem i darowanie sobie tego dnia stylizacji. ;) 

Z danych technicznych: produkt zapakowany jest w wygodną buteleczkę z miękkiego plastiku o pojemności 150 ml. Otwierana jest na klik, bez problemu można sobie z nią poradzić mokrymi dłońmi. Dostępny jest np w sklepie Gobli. ;) -> klik.

Jak na profesjonalny produkt nie jest jakoś strasznie drogi, a jego wydajność naprawdę powala. Jak wspomniałam, warto na niego zerknąć, jeśli jesteście posiadaczkami loków z tendencją do przesuszania się i puszenia. Uwaga na glicerynę, nie każdy ją lubi. ;) 







Koniecznie dajcie mi znać, jaki jest Wasz sposób na trwałe loki! :) Ciekawa też jestem, czy używałyście kiedyś tego kosmetyku i jak się u Was sprawdził. 

Ściskam! 

Moja włosowa historia... u Anwen!

$
0
0

Nastał ten dzień - dzień, który niewątpliwie może być ukoronowaniem kariery każdej włosomaniaczki. ;) A teraz tak na poważnie - moja włosowa historia została opublikowana przez Anwen, a mnie aż serduszko z dumy urosło, kiedy facebook ogłosił mi tę radosną nowinę! :) 

Zapraszam więc do oglądania! Wydaję mi się jednak, że dla tych z Was, które czytają mnie już od jakiegoś czasu, nie znajdzie się nic zaskakującego. ;) 




MOJA WŁOSOWA HISTORIA - BIJUM

Wiosna z pigmentem od MUR :)

$
0
0


Wiosnę mamy! Wreszcie. :) Dziś mam dla Was więc taki szybciutki post z lekkim, różowo - miedzianym makijażem i odkryciem ostatnich tygodni. Skusiłam się na ezebrze na jeden pigment z MUR. Nigdy nie słyszałam o nim ani na yt, ani na żadnej z makijażowych grup na facebooku, a należę do kilku(nastu). :) Spodobał mi się na tyle, że postanowiłam szybciutko go Wam przedstawić - może i Wy wrzucicie go do koszyka przy okazji świątecznych zakupów? :) 




(Na zdjęciu powyżej - pędzelek z eBay kupiony za... trzy złote? Całkiem, całkiem, nie? :D)

Pigment zamknięty jest w wygodnym słoiczku z małym sitkiem o pojemności 1,5 g, a jego cena to zawrotne 4,99 zł. Skusiłam się na odcień Confront - piękna, jasna miedź połyskująca na róż i złoto.

Niestety, pigment nie jest aż tak intensywny, jak te z Inglota. Aby uzyskać intensywną taflę koloru najlepiej nakładać go z Duraline. Na zdjęciach poniżej zobaczycie efekt nałożenia go zwilżonym pędzelkiem na mokrą bazę kremową.





Biorąc pod uwagę cenę, wydajność, opakowanie i przede wszystkim efekt... jestem absolutnie zauroczona. Jak tylko ujrzałam efekt na dłoni już zachorowałam na syndrom Pokemon - gotta catch them all. :) 




Oczywiście zdjęcia nie oddają choćby krztyny uroku tej przepięknej, połyskującej różowej miedzi, ale musicie mi wierzyć na słowo - na żywo wygląda fantastycznie. :) Nada się zarówno do lekkich, wiosennych makijaży jak i tych wieczorowych. 





Reszta makijażu:

  • podkład: Inglot HD 79 albo Bourjois Healthy Mix 51 - zabijcie mnie ale nie pamiętam :D
  • korektor: Collection Lasting Perfection 01 + Eveline Art Scenic 04 
  • puder: sypki puder Wibo
  • kontur: Bahama Mama
  • bronzer i rozświetlacz: Catrice Prime and Fine 020
  • róż: Catrice Blush Artist 020
  • brwi: konturówka Inglot nr 16 i żel Essence przeźroczysty
  • szminka: Essence Sheer Lipbalm 01 Pretty You
  • oczy: cienie MUR I heard Chocolate
  • rzęsy: Ardell Demi Wispies + tusz Miss Sporty Studio Lash





A Wy, macie jakieś pigmenty w swojej kolekcji? Lubicie z nich korzystać, czy jednak nie przekonuje Was ta konieczność zabawy z bazą i/lub duraline? :) Koniecznie dajcie znać, jakie kolory Wy najchętniej będziecie nosić tej wiosny! :)


Ściskam!




Ulubieńcy ostatnich tygodni :)

$
0
0


Niesamowicie cieszę się z obecnej pogody, a Wy? Czekałam na tę wiosnę jak chyba nigdy w życiu! Tak strasznie brakowało mi słońca, ciepłego wiatru i zapachu budzącej się do życia przyrody. :) Dzień mamy też dłuższy i od razu chce się więcej! 

Dziś więc przygotowałam dla Was małe zestawienie kosmetyków, które w pewien sposób mnie oczarowały czy zaskoczyły, zasługując sobie tym samym na zaszczytne miano ulubieńca. Nie będzie ich wiele, ale możecie wierzyć - każdy z nich kocham prawie tak mocno, jak pysznego murzynka babci! 






Bielenda - Drogocenny Olejek brzoskwiniowy 3 w 1


Olejek kupiłam głownie ze względu na poręczne opakowanie. Skusił mnie skład i perspektywa pławienia się w pięknym, brzoskwiniowym zapachu... nie zawiodłam się. :) Choć może nie pachnie dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam, działanie w pełni rekompensuje mi wszelkie aromatyczne nieścisłości. Olejku używam do ciała jak i na włosy. W obu rejonach spisuje się bardzo dobrze - pomaga utrzymać nawilżenie, natłuszcza, uelastycznia i przyjemnie otula. Użyty po depilacji przyśpiesza proces gojenia się drobnych ranek i zadrapań. Bezproblemowo zmywa się z włosów, pozostawiając je miękkie i dociążone - baardzo się polubiliśmy! 




Babydream Med - Krem do twarzy



O tym kremie wspominałam Wam już w tym poście: klik i nadal mam o nim tak samo dobre zdanie. Krem genialnie sprawdzał się zimą, dawał nawilżenie i ukojenie, którego mi brakowało! Nadaje się zarówno na dzień, jak i na noc, dobrze dogaduje się z moimi podkładami, a co najważniejsze, nie zapycha i nie podrażnia mojej wrażliwej cery. Jeśli dołożymy do tego piękny skład, 75 ml pojemności i cenę 15 złotych... możemy chcieć więcej? 







Bourjois - Healthy Mix nr 51


Jeden z najpopularniejszych podkładów blogosfery stał się i moim ulubieńcem :) Najlepszym na to dowodem jest fakt, iż zdążyłam zużyć już jedną buteleczkę i kupiłam dwie następne. Podkład przepięknie prezentuje się na cerze normalnej i suchej, ma cudowne, aksamitne wykończenie i całkiem przyzwoite krycie. Jest idealnym podkładem na co dzień, bo kompletnie nie czuć go na twarzy. Chętnie korzystam z niego także podczas sesji, jeśli modelka nie ma wiele do zakrycia - Healthy Mix przepięknie się fotografuje, cera na zdjęciach jest gładka i ujednolicona. Promocje w Rossmannie zbliżają się wielkimi krokami, więc jeśli jeszcze go nie znacie - naprawdę warto o nim pomyśleć! :) 



Inglot - Konturówka do brwi nr 16


W życiu każdego brwiofreeka przychodzi taki moment, kiedy cień i kredka to za mało. I na mnie nastał ten czas, a wybór na kolejny najważniejszy kosmetyk życia padł na zachwalane pomady Inglot. Pani dobrała mi kolor 16 - jest to dość ciepły, ciemny brąz. Z pewnością dokupię coś w chłodniejszej tonacji, bo sama formuła jest fenomenalna - konturówka jest trwała, intensywna i wspaniale imituje włoski. Zdjęcia pochodzą z poprzedniego posta - tam wychwalałam Wam ten uroczy, mieniący się pigment. :) 







Kobo - Matte Liquid Lipstick 404


O tych pomadkach także było głośno. Na promocji skusiłam się na dwa kolory i to właśnie 404 podbił moje serce. To żywy, ale ciut rozbielony róż z nutką fuksji i wiśni (...? jestem beznadziejna w opisywaniu kolorów!) Wygląda bardzo fajnie w dziennym makijażu, przy delikatnym oku. W bardziej szalonych kombinacjach również się sprawdza, a sama nie mogę doczekać się lata - coś czuję, że przy opalonej karnacji dopiero pokaże cały swój potencjał. :) Pomadki niestety nie są ani całkiem matowe, ani zaskakująco trwałe, ale biorąc pod uwagę ich cenę, można im to wybaczyć. 
Mam ją na poniższym zdjęciu, niestety aparat kompletnie przekłamał kolory.





Zoeva - 228 Luxe Crease



Takiego pędzla zdecydowanie mi brakowało! Nie widziałam podobnego ani w ofercie Kavai, ani Hakuro, a okazał się prawdziwie niezbędny. Dzięki swojej budowie idealnie nadaje się do precyzyjnego zaznaczania załamania powieki. Pędzelek ma małą średnicę i dość długie włosie, dzięki czemu nacisk na skórę jest niewielki. Z jego pomocą ekspresowo można otrzymać delikatną mgiełkę koloru, chociaż przyjemność pracy z nim wcale nie przyśpiesza tej czynności - można się miziać bez końca! Przez niego już ostatecznie zachorowałam na Zoevę - szkoda tylko, że po niedawnej podwyżce cen perspektywa sprezentowania sobie całego zestawu znikła za chmurką rozsądku i sknerstwa. :< 



Jakie kosmetyki lub narzędzia ostatnio Was zauroczyły? Koniecznie dajcie znać w komentarzach! :)





8 miesięcy z henną! Moje wrażenia i przemyślanie na temat naturalnej koloryzacji (Masa zdjęć!)

$
0
0




Tytuł miał brzmieć PÓŁ ROKU Z HENNĄ (jakoś tak sensowniej, nie?). Tylko jakoś za późno za ten post się wzięłam, koniec końców mamy więc osiem miesięcy. 2/3 roku chyba też mogą być, prawda? :D 

O hennowaniu włosów myślałam od baaardzo dawna. Chodziło mi to po głowie zdecydowanie dłużej, niż myśl o założeniu bloga, a ten niedawno skończył dwa lata. Wzbraniałam się jednak rękami i nogami, tłumaczyłam sobie, że wcale mi to nie jest do szczęścia potrzebne, że będę się męczyć z odrostami, przesuszonymi włosami i gniewem przedwiecznego bóstwa Słowiańskich Myszek Polnych. Bo ja naprawdę lubiłam swój naturalny mysi blond!



Klik w zdjęcie przeniesie Cię do posta


Ścięcie włosów dało mi jednak tyle energii do zmian, że i na hennę się skusiłam. Absolutnie nie żałuję! Dziś mam już za sobą kilka koloryzacji z mieszkankami sporządzanymi w różnych proporcjach. Pomyślałam, że zebranie moich doświadczeń w jeden post może być pomocne dla osób, które wciąż się wahają lub po prostu są zainteresowane tematem naturalnej koloryzacji. 

Na samym początku koniecznie muszę wspomnieć o tym, jakie były moje włosy. Bardzo cienkie, ale normalnej gęstości. Delikatne, wrażliwe, skłonne do puszenia i przesuszania. Bardzo źle reagowały na ciepło suszarki, słoną wodę czy słońce. Ich naturalny kolor zmieniał się wraz z porą roku. Jak wpłynęła na nie henna? 




Włosy w naturalnym kolorze, styczeń - maj 2015




Włosy są grubsze i mniej podatne


To chyba największa zmiana. Obecnie mój pojedynczy włosek nie jest tak cienki jak dawniej. Trudno go przerwać, podczas gdy jeszcze rok temu z łatwością mogłam rozerwać włos w dowolnym miejscu, nie wkładając w to wiele siły. Wynika z tego kolejna zmiana - włosy stały się mniej podatne na odkształcenia. Dawniej wystarczyło je związać w koczka na kilkanaście minut, żeby cieszyć się falami. Dziś potrzebują do tego dużo więcej czasu, szybciej też wracają do prostej formy. Mniej odkształcają się od poduszki, czapki czy gumki. To akurat za bardzo mnie nie cieszy - znacie moje odwieczne pragnienie posiadania kręconej burzy na głowie, prawda? :D 




Tuż po spłukaniu henny Karmelowy Brąz i wysuszeniu suszarką - bez grama odżywki czy serum. Nieco spuszone i lekkie, ale wierzcie mi - dawniej byłoby dużo gorzej. Proste jak w mordę strzelił.




Wolniej się niszczą, lepiej znoszą wysoką temperaturę


To kolejna zmiana wynikająca z pogrubienia pojedynczego włosa. Dawniej moje włosy bardzo szybko się niszczyły. Musiałam przykładać dużo uwagi do ich odpowiedniej pielęgnacji. Bez codziennego olejowania i zabezpieczania końcówek błyskawicznie się rozdwajały, puszyły i wyglądały po prostu źle. Obecnie olejuję włosy baardzo rzadko, suszę je niemal za każdym razem, często zapominając przy tym o serum na końce. Mimo to włosy wciąż są zdrowe i mocne - i zasługa w tym henny, jestem pewna!







Są mniej skłonne do przesuszania, nie tracą tak szybko nawilżenia



Punkt wynikający bezpośrednio z poprzedniego. Lepiej znoszą wysoką temperaturę suszarki głównie dlatego, że nie tracą tak szybko nawilżenia. Łuski są bardziej domknięte, a włosy mniej wrażliwe na gorący nawiew. Nie puszą się tak łatwo, są po prostu trochę prostsze w obsłudze. :)



Podsumowując - jest super. Włosy naprawdę wiele zyskały po tych kilku aplikacjach henny, nieco zwalczyłam w ten sposób ich cienką i delikatną naturę. Nie mogę też narzekać na odrosty - jakoś tak całkiem dobrze komponują się z resztą i nie odcinają się w widoczny sposób.  Jestem więc naprawdę zadowolona. :) Dzięki hennie włosy są mocne i zdrowe, a ja spokojnie mogę je zapuszczać kompletnie nie przejmując się zmasowaną pielęgnacją. Dawniej musiałam poświęcać im masę uwagi, obecnie nie robię tego już praktycznie wcale. Mimo to dzielnie radzą sobie same - od wielkiego cięcia podcinałam je raz i to bardziej z przyzwoitości niż realnej potrzebny. Jeszcze z dwa lata temu (przy włosach podobnej długości co teraz) było to zupełnie nie do pomyślenia.

Na koniec zostawiam jeszcze małe zestawienie kolorów, jakie miałam na głowie - może komuś się przyda. :)






1. Naturalny kolor miesiąc przed pierwszym hennowaniem - ciepły, miodowy ciemny blond, który tak ładnie wyglądał tylko po lecie. :P
2. Pierwsza henna - 50 g Orzech Laskowy Orientana trzymany niecałą godzinę - klik, post. 
3. Druga henna - 50 g Orzech Laskowy Orientana + 10 g Karmelowy Brąz Orientana, trzymany jakieś dwie godziny - klik, post. 
4. Trzecia henna - 50 g Karmelowy Brąz Orientana trzymany 4 godziny (czysty Karmelowy Brąz robiłam dwa razy, tutaj podejście drugie) - klik, post


Jak widać, z każdym kolejnym hennowaniem włosy są ciemniejsze. Kolor z poprzedniej henny zostaje podbity nową, tym sposobem odcień jest coraz bardziej głęboki. :) Ostatnie zdjęcie średnio oddaje kolor uzyskiwany Karmelowym Brązem, na żywo bliżej mu do zdjęcia trzeciego z większą ilością miedzianych poblasków. Tak czy inaczej, jestem w nim zakochana. :)

Na koniec słów kilka o dwóch odcieniach Orientany, jakich używałam. Orzech laskowy jest zdecydowanie chłodniejszy, na moich ciepłych naturalnych włosach dał neutralny, średni brąz. W świetle słonecznym mienił się na przeróżne odcienie, ale ciężko było dopatrzeć się w nim rudości czy czerwieni. Uwaga jasnowłose - może złapać dość ciemno, u mnie po godzinie trzymania dał już dość ciemny kolor (więcej zdjęć tuż po koloryzacji tutaj: klik). Posty, w których lepiej widać kolor po kilku tygodniach: klik, klik, klik



Orzech laskowy po wielu praniach ;) Tutaj już zaczął spod niego przebijać mój naturalny kolor - pierwsza henna wypłukała się z włosów, każda kolejna jakby mocniej się z nimi połączyła


Karmelowy brąz daje cieplutki, średni odcień z widocznymi, miedziano-rudo-czerwonymi tonami. Robiłam go już na poprzednim kolorze, nie wiem więc, jak złapałby na ciemnym blondzie. Podejrzewam jednak, że w takim wypadku mógłby wyjść zdecydowanie bardziej rudo. Na neutralnym brązie dał bardzo ładny, głęboki kasztan, który jest ucieleśnieniem moich najskrytszych marzeń i fantazji na temat koloru włosów. :) Więcej zdjęć tutaj: klik, klik, klik




Karmelowy Brąz niedługo po hennowaniu



Uff, chyba skończyłam. To znaczy pewnie nie napisałam jeszcze o całym mnóstwie rzeczy, o których napisać powinnam, ale sądząc po długości tego posta to wypadałoby już o tym nie pisać. :D Tak czy inaczej, mam nadzieję, że moje przemyślenia komuś się przydadzą. :) 

Koniecznie dajcie znać, który kolor Wam podoba się najbardziej i jakie Wy macie doświadczenia z henną. Pokochałyście naturalną koloryzację tak mocno, jak ja, czy może macie z nią niezbyt udane wspomnienia? 

Ściskam!

Dlaczego tak rzadko piszę? Czyli o tym, co robię i czym się zajmuję.

$
0
0

Fot: Dominika Mizera



Za niedługo minie już rok odkąd nie jestem w stanie wyrobić swojej  miesięcznej blogowej normy. Dawniej choćby się waliło i paliło, 2-3 posty tygodniowo być musiały. Od czerwca minionego roku było już tylko gorzej. Nawet nie wiecie, ile razy postanawiałam sobie, że znów zacznę regularnie pisać. Powodów, dla których mi się to nie udawało było wiele, ale wszystko koniec końców sprowadzało się do jednego: za mało czasu + brak możliwości robienia zdjęć.

Nie chcę znów obiecywać, że zacznę pisać więcej. W sumie już oduczyłam się pisania dla Was. Za każdym razem, gdy siadam z zamiarem stworzenia posta, przychodzi mi to coraz trudniej. Każde kolejne zdanie klei się do poprzedniego jeszcze mniej, całość wydaje mi się chaotyczna i bez sensu. Kwestia wyjścia z wprawy czy zmęczenia materiału? Mam nadzieję, że jednak to pierwsze - bo ja naprawdę bardzo bym chciała znów pisać tak często, jak dawniej!



Backstage z Natalią, fot: Dawid Tomera 

Dzisiaj pokażę Wam jedną z rzeczy, która pochłonęła mnie na tyle, że trudno mi już znaleźć czas na rozwój tego miejsca. Od kilku miesięcy zajmuję się wizażem. Ukończyłam kurs w szkole wizażu w Krakowie, od lutego biorę udział w sesjach zdjęciowych. Nazbierało mi się już trochę materiału, więc chyba czas się pochwalić! ;) Zapraszam do oglądania.




Modelka: Natalia Oszczepalska
Fotograf: Dawid Tomera 

Modelka: Alicja Franaszczyk 
Fotograf: Angelika Pułtorak 

Modelka: Alicja Franaszczyk
Fotograf: Sylwia Łęcka 

Modelka: Adrianna Dulska
Fotograf: Grzegorz Jasionowicz

Modelka: Sofia Mi
Fotograf: Dawid Tomera

Modelka: Marina Bondarevska
Fotograf: Maciej Wypiór

Modelka: Majka Zadora Charmeuse 
Fotograf: Dominika Mizera

Modelka: Monika Motyka - Ari
Fotograf: Mariola Suder

Modelka: Alicja Franaszczyk
Fotograf: Sylwia Łęcka 

i ja ;)
Fotograf: Dominika Mizera



Ze względu na to, że od kilku miesięcy cały swój czas i zapał poświęcam na zgłębianie makijażowych tematów, trudno mi znaleźć go jeszcze choć trochę na pisanie o pielęgnacji cery czy włosów. Mam mnóstwo pomysłów na makijażowe posty, ale... no właśnie. Chyba nie po to tutaj jesteście. Zdaję sobie sprawę, że większość osób, które mnie odwiedza, przychodzi tutaj po coś innego. Koniecznie dajcie znać, co o tym myślicie! 

Ach, i oczywiście zapraszam Was na mojego facebooka - tam daję znaki życia zdecydowanie częściej, niż tutaj! :) 






Uff, trochę mi lepiej, jak w końcu się Wam przyznałam. :D 

Ściskam i do następnego - oby jak najszybszego! 

Jak przygotować się do wizyty u makijażystki? || Co zrobić przed wielkim wyjściem, aby makijaż wyglądał i utrzymywał się nienagannie

$
0
0



Fot. Dominika Mizera




Rozpoczął się sezon komunijno-weselny, wiele z nas ma więc w planach wizytę u makijażystki. Jak się do niej przygotować? Co zrobić, aby być jak najbardziej zadowolonym z takiego spotkania?

Choć na co dzień maluję głownie modelki - a można by uważać, iż są to kobiety niejako obeznane z tematem pielęgnacji i dobrej prezencji - dość często zdarzają mi się przypadki, co tu kryć, fatalne. Z potrzeby serca i ducha postanowiłam więc stworzyć post, w którym zbiorę wszystkie rady dla kobiet wybierających się do wizażystki - wbrew pozorom nie wszystkie są takie oczywiste. :) Większość rad przyda się także wtedy, kiedy same będziemy chciały wykonać sobie piękny i trwały makijaż na wielkie wyjście. Bez przedłużania, zaczynajmy!




  • Zrób dokładny peeling twarzy dzień lub dwa dni wcześniej
Nawet podkład za piątkę z chińczyka będzie wyglądał o niebo lepiej na dokładnie oczyszczonej twarzy, wierz mi! Pamiętaj jednak, aby dobrze dobrać peeling do typu swojej cery. Jeśli jesteś wyjątkowym wrażliwcem, postaw na peeling enzymatyczny wykonany nawet trzy dni wcześniej - daj skórze czas na regenerację przed przyjęciem kilku warstw nierzadko ciężkich kosmetyków. 


  • Zadbaj o nawilżone usta (!!!)
Ja naprawdę nie wiem, dlaczego kobiety aż tak olewają sprawę zadbanych ust. :< To chyba najczęstszy problem - suche skórki i poobgryzane wargi. Przy peelingu nie omijaj ust, a przynajmniej na dwie noce przed wizytą u makijażystki pamiętaj o naprawdę solidnym nawilżeniu - balsam tisane, krem nivea, miód - nieważne co, byleby skutecznie! Na pół godziny przed nałożeniem szminki już niewiele da się zdziałać, a nie ma nic gorszego, niż klientka z lasem odstających suchych skórek na ustach żądająca krwistej czerwieni. Serio. 


  • Wyreguluj brwi
O ile nie umówisz się z wizażystką inaczej, zadbaj o wyregulowane brwi. Jeśli sama nie umiesz tego robić, wyrwij chociaż te najbardziej odstające od reszty włoski, korektę kształtu da się zrobić makijażem. Niewiele jednak da się poradzić na niewyrwane włoski tuż nad załamaniem powieki. Większość wizażystek bez problemu zrobiłoby to za Ciebie, ale skóra po depilacji musi chociaż chwilkę odpocząć. Przeważnie jednak nie ma na to czasu. Lepiej, żeby makijażystka dłużej zajęła się pięknym zaznaczaniem oka niż usuwaniem zbędnego owłosienia, doprowadzając Cię przy tym do płaczu. ;) 

  • Nawilż cerę 
Nawilżona cera to podstawa udanego makijażu. Nie bój się tego robić nawet przy tłustej cerze, grunt, żebyś znalazła kosmetyk odpowiedni dla siebie. Pamiętaj także o odpowiednim nawodnieniu organizmu. Skóra twarzy - zwłaszcza pod oczami - bardzo szybko zdradza oznaki odwodnienia, co właśnie jest przyczyną naszego nader wyjściowego wyglądu dzień po imprezie. ;) Oczywiście niemniej ważna jest reszta pielęgnacji, zdrowa dieta i aktywny tryb życia, ale to materiał na pięćdziesiąt książek i milion sto dziewięćset postów. 


  • Przyjdź na wizytę bez makijażu
Pomijając sytuację, kiedy przed zaplanowanym spotkaniem z wizażystką siedzisz cały dzień w pracy czy na uczelni, lepiej przyjdź bez makijażu. Zaoszczędzisz wtedy co najmniej 5 minut, które zostanie spożytkowane z pewnością na Twoją korzyść. :) Jeśli już musisz pomalować się tego dnia, zrób to jak najdelikatniej i wybierz kosmetyki niewodoodporne, które bez problemu zmyją się płynem micelarnym.



  • Informuj o ciężkich przypadkach
Zdarza się, że dzień przed ważnym wydarzeniem wyskoczy nam opryszczka, atopowe zmiany czy inne okropieństwo. Możemy - nawet bez ingerencji nader agresywnych osób trzecich - nabawić się lima pod okiem czy złamanego nosa. Koniecznie informuj o takim przypadku makijażystkę - będzie wtedy wiedziała, na co się mniej więcej przygotować. Zapewne udzieli Ci też rad odnośnie tego, co możesz zrobić jeszcze przed wizytą, aby zniwelować ów nieszczęście.



Fot. Dominika Mizera





  • Koniecznie powiedz o swoich alergiach czy specjalnych wymaganiach!
Najlepiej już podczas umawiania wizyty powiedz o wszystkich swoich alergiach skórnych. Makijażystka będzie mogła na spokojnie przejrzeć składy swoich kosmetyków i zadecydować, które będą dla Ciebie najodpowiedniejsze. Koniecznie powiedz też, jeśli np. chcesz mieć wykonany makijaż tylko i wyłącznie kosmetykami mineralnymi czy wegańskimi. Nie każdy ma w kuferku produkty spełniające takie wymagania, więc jeśli nie poinformujesz o tym wcześniej, nie masz prawa wybrzydzać już podczas wykonywania makijażu. ;) 

Nie miej za to oporów przed informowaniem na bieżąco, gdy coś jest nie tak. Masz wyjątkowo wrażliwą linię wodną, a ktoś koniecznie chce ją malować czarnym, zastygającym linerem? Powiedz o tym jeszcze zanim zdążysz się rozpłakać na całego. Nie wstydź się mówić o swoich uprzedzeniach i obawach - jeśli nie do końca jesteś pewna, czy chcesz mieć czerwoną szminkę, informuj o tym od razu zamiast potem zmywać ją pięć minut po wyjściu. 



  • Nie oczekuj cudów
Chyba najważniejszy punkt. :D Przykro mi, ale nikt nie posiada w pędzlach mocy photoshopa. Nie licz więc na to, że makijażystka zmieni Ci kształt twarzy z trójkątnej na piękny owal, powiększy usta o trzy milimetry i narysuje przepiękną, wyciągniętą kreskę na opadającej powiece bez uzyskania przerysowanego efektu. Jeśli chcesz znaleźć w internecie inspirację do swojego makijażu okolicznościowego, zwróć uwagę na urodę modelki ze zdjęcia. Czy choć trochę jest do Ciebie podobna? Czy jej twarz ma podobne rysy do Twoich? Przychodząc z przykładowym zdjęciem Angeliny Jolie, podczas gdy sama masz totalnie przeciwstawną urodę, ciężko będzie Cię zadowolić. ;)



Mam nadzieję, że mój wpis uchroni choć jedną osobę od nieszczęśliwej w skutkach wizyty! :) Wraz z Dominiką napisałyśmy też drugą część na temat tego, jak przygotować się do sesji zdjęciowej. Pojawi się już wkrótce, a my wreszcie będziemy mogły spać spokojnie ze świadomością, że zrobiłyśmy co w naszej mocy, aby uchronić się przed kiepskimi przypadkami. :D

Ściskam!




Aktualizacja włosowa: WIOSNA 2016

$
0
0





Wielkimi krokami zbliża się kalendarzowe - i oby astronomiczne! - lato. Pora więc na tradycyjną aktualizację. :) Niektórzy może pamiętają czasy, w których dodawałam je co miesiąc. Po wielkim cięciu i ograniczeniu pielęgnacji do minimum straciło to jakikolwiek sens. Myślę, że kwartalne podsumowania są ciekawsze i pokazują dużo więcej, a Wy? :) 


Bez zbędnego przedłużania, pora przejść do sedna. :D Co robiłam z włosami przez ostatnie trzy miesiące? Ano, kurka, znów nic. Olejowałam może z dwa razy. Hannowałam chyba też dwa, ponadto może z trzy razy zdarzyło mi się spędzić z maską na głowie więcej niż trzy minuty. Brzmi jak scenariusz włoso-horroru, prawda? Na szczęście nie jest tak najgorzej. Włosy co prawda są przesuszone i dawno już utraciły tę cudowną miękkość, którą nie mogłam przestać się zachwycać tuż po cięciu, ale... ale gdyby mi to szczególnie przeszkadzało, to pewnie bym się wzięła w garść. ;) W porównaniu do zimowej aktualizacji, sprawa miewa się tak:




Perspektywa jest kiepska, ale jakieś tam porównanie jest. Link do zimowego posta: klik. 


Raz też udało mi się odwiedzić fryzjera, ale straciłam wtedy dosłownie półtora centymetra. Pierwszy raz opuściłam salon z uczuciem, iż mogło być więcej. ;) Wciąż też nosi mnie na zmianę fryzury. Obecnie dobrnęłam do tej najbardziej niewdzięcznej długości świata, kiedy to włosy są za długie, żeby były krótkie i za krótkie, żeby były długie. Pamiętam, że włosomaniactwo zaczynałam właśnie z tego punktu i baaardzo chciałam, aby w magiczny sposób urosły z 5 cm. 

Strasznie mnie korci grzywka (coś nowego? :p), mocniejsze cieniowanie, cokolwiek. Co myślicie?







Jeśli chodzi o kosmetyki jakich używam, mamy minimalizm pełną gębą. I to bynajmniej nie dlatego, że ograniczyłam konsumpcjonizm i uwolniłam się od złej energii ziejącej ze zbywających mi produktów... po prostu nie mam czasu ani siły nakładać nic innego. I szlag nam trafił całą otoczkę. :D 

Szampon, który kocham ponad wszelkie inne i do którego znów wróciłam to aloesowa Equilibra. Pisałam Wam o nim tutaj: klik. Jeśli chodzi o maski, to tutaj mamy dwie na przemian. Toskańska z Planety Organici, którą wychwalałam Wam tu: klik (dacie wiarę, że to wciąż to samo opakowanie?) oraz czarny bezczelnie silikonowy GlissKur. Na końcówki (od dzwona, niestety) ląduje serum Pantene i/lub odżywka w sprayu GlissKur. 





Może i zestaw ów nie wygląda piorunująco, ale przynajmniej działa. Włosy wciąż są stosunkowo zdrowe, dość gładkie i miłe w dotyku. Często jednak zdarza mi się umyć je samym żelem pod prysznic... bezpowrotnie minęły dni, w których miałam siły tachać swój kosmetyczny arsenał do Lubego. No nic, widać nie jest z nimi jeszcze tak najgorzej, skoro wciąż mi to nie przeszkadza. ;)

A, no i  henna. Wciąż jestem zakochana w efekcie, jaki daje mi Karmelowy brąz Orientany. Obszerny post  o hennowaniu pojawił się całkiem niedawno tutaj, klik.

A Wy, jak dbałyście o włosy w ciągu ostatnich miesięcy? Może odkryłyście jakieś perełki? Koniecznie podzielcie się nimi w komentarzach! :) D

Wszem i wobec oznajmiam Wam także, iż w tym miesiącu wracam do gry! Postów będzie więcej, zdjęcia mam już nacykane, teraz tylko znaleźć czas na ich edycję i pisanie! :) Dajcie znać, o czym poczytałybyście najchętniej! :)

Ściskam,
Aga







PS.

Jeśli chcecie być na bieżąco z moimi poczynaniami, zapraszam na fanpage! :)


Viewing all 84 articles
Browse latest View live